Depresja jest chorobą braku nadziei
Gdy tylko upadnę, mam wrażenie, że się nie pozbieram. Wydaje mi się wtedy, że lepiej jest już leżeć, bo gdy wstanę to upadnę znowu, bo jestem słaba. Za każdym razem, gdy coś mi się nie udawało uznawałam siebie za nieudacznika. Uważałam, że nie ma sensu próbować ponownie skoro za pierwszym razem mi nie wyszło. Nie zrobiłam czegoś idealnie…. Piszę to w czasie przeszłym, bo przestałam próbować nowych rzeczy w obawie przed porażką. Dlatego uważam, że depresja jest chorobą braku nadziei.
Dla wielu jest to zrozumiałe, że pewnych rzeczy trzeba się nauczyć i ćwiczyć, aby było dobrze. Ja chcę robić wszystko idealnie, a idealnie się nie da. Wiem to, ale nie potrafię tego przyjąć. Odkąd mam diagnozę zaburzeń depresyjnych, mam wymówkę, dlaczego nie podejmuję nowych działań. Po za tym, to mój mechanizm obronny. Bronię się przed porażką, bo ona się wiąże z lawiną negatywnych myśli na swój temat, a następnie myślami samobójczymi.
Porażka to doświadczenie braku nadziei
Gdy coś mi wychodzi, ale naglę się potknę i doznam porażki czuję się beznadziejnie, nic nie warta. Analizuję wszystko, co zrobiłam źle. Sprawy, które poszły dobrze nagle stają się w moich oczach negatywne do tego stopnia, że zapominam o tym, że byłam z nich dumna. Porażka sprawia, że doświadczam braku nadziei. Nadziei na to, że uda mi się z niej pozbierać i wyciągnąć wnioski i pójść do przodu.
Tak mam z blogiem… Zakochałam się w prowadzeniu go. Stał się moją pasją i marzeniami, lecz potknęłam się po drodze. Poczułam się zdecydowanie gorzej i trafiłam do szpitala na oddział psychiatryczny. Nie miałam siły, nie potrafiłam pozbierać myśli. Dałam sobie przestrzeń i obiecałam sobie… Właśnie – obiecałam sobie i nie dotrzymałam obietnicy… Obiecałam sobie, że po wyjściu ze szpitala zrobię LIVE, napiszę ebooka, a przede wszystkim wrócę do regularnego prowadzenia bloga. Ta obietnica była kłodą, którą sobie podłożyłam pod nogi.
Pobyt w szpitalu wiązał się z brakiem nadziei
Wyszłam ze szpitala w podobnym stanie, gdy do niego trafiłam. Różnica była taka, że z większym bagażem doświadczeń. Do tego stopnia, że poprosiłam psychoterapeutę o dwa spotkania w tygodniu zamiast jednego. Powód? Bałam się, że sobie nie poradzę z powrotem do rzeczywistości poza szpitalem. Bałam się wszystkich swoich doświadczeń w szpitalu, które były niesamowicie trudne. Nie chciałam wracać do szpitala, potrzebowałam wsparcia w swoim kryzysie psychicznym. Starałam się na bieżąco dzielić z Wami pobytem w szpitalu na Instagramie (zobaczycie drogę do szpitala i pobyt w nim w wyróżnionych relacjach na moim profilu @blog_mam_depresje oraz w postach). Na mediach społecznościowych pisałam o tym na bieżąco, bo pobyt w szpitalu był dla mnie bardzo trudnym doświadczeniem. Doświadczeniem, którym chciałam się z Wami podzielić, aby nie mierzyć się z nim sama. Nie ukrywam, było mi przez to łatwiej. Wielu z Was dało mi wsparcie i podzieliło się ze mną swoimi doświadczeniami.
Pobyt w szpitalu psychiatrycznym był bardzo ważnym wydarzeniem w moim życiu, który muszę przepracować. Decyzja o pójściu do szpitala nie była łatwa, samo doświadczenie wywołało wiele emocji we mnie i nie tylko. Temat ten poruszę w odpowiednim dla mnie czasie.
Teraz jednak chciałabym wrócić do braku nadziei…
Doświadczając depresji zapomina się być szczęśliwym. Nawet, gdy masz poczucie szczęścia jest ono chwilowe, bo przypomina Ci się jak bardzo źle się czułe_aś wczoraj, przedwczoraj… Często pojawiają się też myśli, że nie zasługujesz na szczęście. Walcząc każdego dnia z zaburzeniami psychicznymi miałam wrażenie, że nie ma nadziei. Dzisiaj miewam jej przebłyski, jednak często się zdarza, że nadciąga kontratak i pojawia się lęk. Czujesz się dobrze, aż tu nagle przychodzi lęk z myślą, że to tylko chwilowe. Nawet się nie spostrzegę i znowu będę czuć się źle, katować myślami, mieć myśli samobójcze, autoagresywne i znowu będę leżeć znokautowana na ziemi.
Wyszłam ze szpitala z poczuciem braku nadziei, bo w dalszym ciągu miałam myśli samobójcze i problemy ze snem. Któreś nocy nie spałam, mocno się pocięłam i chciałam się zabić. To była prawdziwa walka. Od miesiąca zażywam nowe leki, po których czuję się dobrze. Jestem ustabilizowana jednak boję się, że to chwilowe. Kilka miesięcy temu było podobnie. Myślałam, że dobrano mi leki, bo czułam się dobrze. Kilka tygodni później czułam się gorzej, odstawiłam leki z dnia na dzień. Wtedy poleciały kostki domina, które doprowadziły mnie do tego, że pobyt w szpitalu był bardzo potrzebny.
Wolę nie mieć nadziei
Na pewnym etapie swojego życia stwierdziłam, że wolę nie mieć nadziei. Porażki były mniej bolesne, bo niczego nie oczekiwałam. Utraciłam nadzieję na to, że będę zdrowa, że będę żyć pełnią życia, bez unikania swoich myśli. Nadal łapię się na tym braku nadziei. Lęk w dużej mierze mi towarzyszy, choć nie zawsze sobie go uświadamiam. Prawda jest taka, że boję się samej siebie. Boję się, że kiedyś zwyczajnie nie wygram walki o życie, o lepsze jutro, że się poddam. Wolę nie mieć nadziei z tego względu, że upadek (spadek nastroju) będzie bardziej bolesny. Przez co trudniej będzie mi go znieść, a myśli samobójcze pojawią się nagle w dużym nasileniu.
Moim problemem jest to, że coś jest albo białe, albo czarne. Jest albo dobrze, albo źle. Nie znajduję miejsca na szarości, na chwile, które są zwyczajne lub nijakie. Gdy już takie chwile się pojawiają to raczej zmierzają w kierunku złego samopoczucia. Nie lubię czuć się zwyczajnie, czuję się wtedy niepewnie, dlatego najczęściej dążę do tego gorszego samopoczucia. To w nim czuję się najpewniej, brzmi to dziwnie, ale to właśnie ten stan potrafię nazwać, bo w nim żyję od dłuższego czasu. Po prostu wiem, co się dzieje. Od czasu, gdy czuję się dobrze, nie rozumiem tego stanu. Jest to coś, co doświadczam bardzo rzadko i czuję się nieswojo. Nie jest to idealny stan, jest po prostu lepiej niż było w ostatnich miesiącach.
Najnowsze komentarze